piątek, 7 sierpnia 2015

O potrzebie samotności

Z dnia na dzień Warszawa stawała się duszna. Śmiercionośna rtęć wskazywała na śmiercionośne upały, termometry szalały w całej Polsce, kostucha czyhała na słabych i zmęczonych życiem. Zwierzęta dysząc, spoglądały na swoich właścicieli z wołaniem o pomoc, brodzące w fontannach dzieci krzyczały z uciechy. A jednak w tym upale było coś katarktycznego, wylewając strumienie potu czuło się opuszczające ciało i umysł zmartwienia. Bo jak myśleć o zepsutej szafce na buty, kiedy wilgotny skwar parzy skórę? 

Każdy biegł w swoją stronę, czy może raczej toczył w unoszących się nad asfaltem mirażach. To chyba jedyna pora roku, w której stolica zwalnia. Odporni na tendencyjne kampanie społeczne piraci drogowi zwalniają mimochodem, klejąc się kołami do nadtopionej nawierzchni. Przechodnie z grymasem bólu na twarzy mijają się nie potrącając zwyczajowo nadchodzących z naprzeciwka, bo grozi to skażeniem cudzym potem.

W tym absurdalnie tropikalnym środowisku, na betonowej plaży zwanej "patelnią", siedział facet. Mężczyzna, choć wyglądał jak chłopak - z typu tych wiecznie młodych, wiecznie zniewalających szelmowskim urokiem. Uważny obserwator zauważyłby jego lekko podkrążone oczy, które były puste, bladą mimo upału skórę, która w połączeniu z jego naturalnie śniadą cerą wydawała się szara. Stwarzał wrażenie... chyba przede wszystkim zamyślonego, ale w ten nieco obłąkany sposób. Siedział na murku, tuż obok grającego na pustych plastikowych wiadrach pijaka i rozdającego ulotki "Czy szukasz Jezusa?" świadka Jehowy. Pod jego stopami znajdowało się kilka monet, widać szczodrych mieszkańców nie zraził upał, ani jego zupełnie nieżebracze ubranie i teczka na laptopa. Chłopak sprawiał wrażenie, jakby cały jego świat legł w gruzach, jakby stracił matkę, ojca, dom i marzenia w jednym momencie. Może właśnie odebrał telefon potwierdzający katastrofę samolotu, którym podróżowali jego bliscy? Może wraca w biura, w którym usłyszał od szefa "Wypierdalaj i nie wracaj. Jesteś skończony w tej branży"? Zobojętniały na wszystkich, wszystko i upał siedział, wbijając wzrok w pękniętą płytkę polbruku.

Anię poznał cztery lata wcześniej. Było tak samo gorąco jak tego dnia, tak samo jak dziś miał wszystkiego dość i nie ukrywał swojego bardzo cynicznego tego dnia nastawienia do świata.
- Cześć, jestem Anka - podała mu rękę na przywitanie. Nie mógł odpędzić od siebie poczucia, że chyba wyczerpał już wreszcie limit poznanych w życiu Ań i chyba autentycznie następnej, która się napatoczy, da w pysk. Powstrzymał się jednak siłą woli i z zadowoleniem zauważył, że stoi przed nim urocza blondynka o zielonych oczach i piegowatym nosie.
- Hej, Marek. Znasz Judytę czy Maćka?
- Judytę. Studiowałam z nią na podyplomówce. Studia w sumie chujowe, ale przyjaźń jak widzisz silna - zaśmiała się nerwowo. Przekleństwo tak bardzo do niej nie pasowało, tak bardzo zgrzytało z jej elficką urodą, że uznał to za bardzo interesujące. Stał w lekkim osłupieniu, trwało to na tyle długo, że zauważyła.
- Przepraszam, nie powinnam się tak wyrażać przy obcych. Zwłaszcza na weselu. Głupio wyszło, sory.
- Nie, no co ty. Też przeklinam, tylko staram się ograniczać przy ludziach. Ale ty nie musisz, ograniczenia są chujowe. - zaśmiali się oboje. Ku jego zdziwieniu śmiali się cały wieczór, noc, potem z uśmiechem na twarzy spędzili ze sobą wakacje i kolejne lata.

Swoje wesele wyprawili z końcem września, Ania strasznie bała się, że odparzy sobie tyłek w tej wielkiej jak beza sukni ślubnej. Pogodę mieli przepiękną, słońce uśmiechało się do młodych małżonków bez cienia upalnej zawiści. Nawet rodzice pana młodego, nieodpowiedzialny idiota i zlękniona życiem, pseudozintelektualizowana dama, bawili się świetnie i chwalili organizację uroczystości. Sami nie kiwnęli palcem, bo nie mieli ani chęci, ani pieniędzy. W gruncie rzeczy Marek był im za to wdzięczny. Nie lubił kiedy wtrącali się do jego życia, nauczył się odpowiadać sam za siebie bardzo wcześnie, kiedy tylko zrozumiał, że nie może w życiu liczyć na nikogo poza sobą i swoją ciężką pracą. Był dumny z tego, co osiągnął, do czego doszedł mimo młodego wieku i przeciwności. Nie miał wiele, ale wszystko zawdzięczał sobie - a to była dla niego fortuna. Kochał rodziców, ale nie potrafił im wybaczyć lekkomyślności i braku organizacji w życiu. Chociaż tak naprawdę te rodzicielskie niedostatki go ukształtowały, to na zawsze miały pozostać drzazgą w jego sercu.

Jednego był pewien: on i Ania stworzą całkiem inny dom. Ciepły, pełen miłości i zapachu pieczonych ciasteczek (tak, był trochę niedzisiejszy i lubił kobiety w klimacie żon ze Stepford). Będą dzieci kochać, ale stawiać im wymagania. Zawsze będzie widział gdzie są, a one będą czuć, że zawsze mogą na niego liczyć. Będą po prostu inni niż ich rodzice. Także rodzice Ani: ojciec wyglądający jak dobrotliwy irlandzki skrzat, pochłaniający zresztą tę samą co irlandzkie skrzaty ilość piwa, i matka, klasyczna pani "dobra rada". Kochali swoich rodziców, byli im wdzięczni za wszystko, co im dali, nie mieli nawet nic do zarzucenia. Ot, polskie rodziny jakich wiele. Ale chcieli swoje życie przeżyć po swojemu.

Lipcowe słońce było już wysoko na niebie, kiedy zadzwonił telefon.
- Hej, skoczymy po Twojej pracy na piwo? - głos Anki był spokojny, ale jakby zmieniony.
- Pewnie, ja tam zawsze chętny do tego - odparł Marek.
- Ok, no to daj znać jak będziesz wychodził, ja pomyślę gdzie skoczymy.
- Tak jest, pani kapitan! - rzucił i usłyszał sygnał. Przez moment poczuł się nieswojo, zaniepokoiło go coś, co ukryte było w głosie żony. Nie potrafił tego zidentyfikować, a tego nie lubił najbardziej.

- Będziemy mieli dzidziusia! - Ania nie wytrzymała presji, wykrzyczała nowinę tuż po przekroczeniu progu domu rodziców. Mieszkali tam od ślubu, czyli niemal trzech lat. - Jeszcze nie wiem czy chłopczyk czy dziewczynka, ale będzie DZIDZIUŚ! Uściskom nie było końca, mama się popłakała, a teść sięgnął po trzymanego na specjalne okazje burbona. Marek, równie zszokowany jak rodzice, ale cieszył się jak szalony. Kiedy podczas kolacji (którą sprytnie nazwała piwem, wiedziała, że nie przepada za wydawaniem kasy w knajpach) wręczyła mu buciki z jego oczu popłynęły łzy. Nie płakał nigdy, ale ta wiadomość, ta świadomość, że wkrótce na świecie pojawi się osoba w połowie taka jak on...

Przygotowanie upływały bardzo sprawnie, głównie dzięki zaangażowaniu Anki i teściowej. Rodzice Marka nawet nie próbowali udawać, że stanowiliby jakąkolwiek pomoc. W zasadzie młodzi byli im wdzięczni, nie mieli czasu na niedźwiedzie przysługi.

Pierwszy raz poczuł się zbędny podczas jakiś zakupów. To były pierdoły, smoczki, tetrowe pieluszki. O coś zapytał, teściowa i Ania parsknęły cynicznym śmiechem. Spojrzenie, jakim go omiotła, wyrażało wszystkie uczucia, jakich nie chciał wzbudzać w swojej młodej żonie. Zażenowanie, pogarda, politowanie. To było takie nie w jej stylu, że zrzucił to na karby specyfiki pierwszych miesięcy ciąży. Ale te pierwsze miesiące przeciągały się na dziewięć, jego głupich pytań nie na miejscu było więcej, a każde kolejne było dowodem na nieodpowiedzialność przyszłego taty. Po narodzinach córeczki nie potrafił odnaleźć w sobie wystarczająco dużo siły, żeby wziąć swoje dziecko na ręce bez eskorty Ani czy teściowej. Wściekłość narastała w świeżo upieczonym ojcu z każdym dniem, nienawidził się za to, kim się stał. Kreaturą mężczyzny, niepotrafiącym kupić bułki bez pozwolenia żony pantoflem. Wyłączonym idiotą. Im bardziej zdawał sobie z tego sprawę, tym bardziej zatracał się w poczuciu osamotnienia, a im samotniejszy się stawał w tym wiecznie pełnym ludzi domu, tym bardziej potrzebował samotności. Płacz małej Igi uświadamiał mu, że nie jest dla swojej córki tatą, jakim chciał być. Że rozczarował wszystkich, ale przede wszystkim siebie.

Tego dnia, na warszawskiej patelni, rozważał, czy ze sobą skończyć. Negocjował ze swoim sumieniem.
- Ania mnie kocha. Ale mną gardzi, bo ja sobą gardzę. Iga mnie potrzebuje. Ale po co jej ktoś taki jak ja? Ania jest piękna, znajdzie lepszego partnera. Może mogę jeszcze wszystko zmienić? Zmienić siebie i to, jaki jestem w ich zielonych oczach? - w tym momencie pod nogi Marka spadła moneta. Najwyraźniej przechodzień uznał, że ma do czynienia z żebrakiem. - Koleś, trafiłeś w samo sedno - pomyślał  Marek wbijając pusty wzrok w deptak. Następna moneta pochodziła od starszej pani. Ubrana mimo niemiłosiernego skwaru na czarno kobiecina wręczyła mu pieniądz drżącą ręką wprost do dłoni. Od razu pomyślał, jak wiele musiała przejść w swoim życiu ta pomarszczona jak krepa kobieta, ile prawdziwego bólu przeżyć musiała w trakcie swojej dziewięćdziesięcioletniej, na oko, egzystencji. Jego depresja  poporodowa i lęk przed odrzuceniem wydawały się tak mało znaczące wobec poświęceń tego pokolenia ludzi, którzy nie mogli liczyć na nic i nikogo. Uspokajał rozpędzone myśli jeszcze przez chwilę, podczas gdy pod jego nogami powiększał swoją objętość kopczyk monet. Zebrał je i wstał zdecydowanie. Chwilę później wdziano, jak znikał pod kołami pędzącego pociągu metra.